Ile naprawdę zyskaliśmy, a ile straciliśmy na wejściu do UE?
Piąta rocznica wstąpienia Polski do Unii Europejskiej w naturalny sposób skłania do dokonania bilansu zysków i strat naszego członkostwa w tej organizacji. Niestety, ogromna większość mediów ogranicza się jedynie do przedstawienia zysków, zupełnie przemilczając ciemniejsze strony obecności w UE. A tych ostatnich nie brakuje, gdyż Unia ? jak każdy związek wielu państw ? ma swoje plusy, ale ma i minusy. Oczywiście 5 lat to za mało, by udzielić definitywnej odpowiedzi, czy związanie się z instytucjami europejskimi było dla nas korzystne, czy nie. Ale już dziś warto dokonać przynajmniej częściowej analizy tego zagadnienia, przynajmniej w skali makroekonomicznej, odkładając na bok propagandowe zadęcie bezkrytycznych euroentuzjastów.
Urząd Propagandy Europejskiej
Nie jest to łatwe, bo nawet urzędowe dokumenty, które powinny tylko dostarczać obiektywnych danych, zawierają sporą dawkę jednostronnej propagandy. Wymownym tego przykładem jest raport pt. ?5 lat Polski w Unii Europejskiej?, wydany niedawno przez Urząd Komitetu Integracji Europejskiej (UKIE). Już ze wstępu do tego prawie 600-stronicowego dokumentu możemy się dowiedzieć, iż ?Polska wykorzystała szansę, jaką dla rozwoju gospodarczego stworzyło członkostwo w UE, jednocześnie budując gospodarkę opartą na zdrowych fundamentach i rozsądnej polityce makroekonomicznej?.
Rozwijając tę tezę, autorzy raportu stwierdzają bez żadnych wątpliwości, że ?członkostwo w UE przyczyniło się w istotny sposób do zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego w Polsce?. Dowodem na to mają być statystyki wzrostu produktu krajowego brutto (PKB), który od momentu wstąpienia do Unii, średnio biorąc, był szybszy niż w latach poprzednich: od 4,5 proc. w 1999 r., przez 5,3 proc. w 2004 r., po 6,6 proc. w 2007 r.
Te dane oczywiście są prawdziwe, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że urzędnicy UKIE wykorzystali je nieco tendencyjnie. Podając bowiem, że w 2008 r. wzrost PKB wyhamował do 4,8 proc., a w tym roku będzie jeszcze niższy, nie wiążą tego już z naszym członkostwem w Unii, lecz mętnie tłumaczą, iż zmiany te ?następowały nie tylko na skutek członkostwa w UE, ale były wypadkową wielu różnych czynników?, zwłaszcza kryzysu finansowego na świecie. Mamy tu więc ciekawe zjawisko: szybki wzrost gospodarczy zawdzięczamy przystąpieniu do Unii, natomiast jego osłabienie wynika z innych przyczyn.
W obliczu recesji
Co więcej, raport bezkrytycznie powtarza rządową mantrę, że ?obecnie powszechne wśród ekonomistów i instytucji prognozujących rozwój gospodarki stają się oczekiwania, że w Europie tylko 3-4 kraje mają szansę uniknięcia w 2009 r. spadku PKB. Stale wymienia się w tej grupie Polskę. Na tle pozostałych krajów europejskich nasze wyniki w zakresie wzrostu gospodarczego są wciąż korzystne?. I żeby to jeszcze bardziej wbić do głów czytelnikom, autorzy dokumentu bez żadnego uzasadnienia podają prognozę 2-procentowego wzrostu PKB w tym roku. Dlaczego akurat 2 proc., skoro nawet superoptymistyczny minister finansów Jacek Rostowski liczy już tylko na wzrost 1,7 proc.? Nie wiadomo, nie ma to jednak większego znaczenia, bo zarówno Międzynarodowy Fundusz Walutowy, jak i sama Komisja Europejska w najnowszych prognozach przewidują dla Polski recesję: MFW ? 0,7 proc., KE ? 1,4 proc.
Trudno zresztą, by miało być inaczej, skoro spadek PKB dotyka wszystkie kraje Unii, zarówno ?starej?, jak i ?nowej?. A niemal 80 proc. naszego handlu zagranicznego stanowią dziś obroty z państwami unijnymi, co zresztą jest jednym z najczęściej używanych argumentów euroentuzjastów. Tak więc kryzys u naszych partnerów siłą rzeczy musi się odbić na polskiej gospodarce. I nic na to nie pomogą zaklęcia urzędników z UKIE przekonujących, iż ?członkostwo w UE okazało się amortyzatorem zabezpieczającym przed wstrząsami w światowej gospodarce. Polska, będąc częścią rynku wewnętrznego UE, jest w dużym stopniu chroniona przed tendencjami protekcjonistycznymi pojawiającymi się na świecie w związku z kryzysem finansowym i ekonomicznym?. Pomijając już to, że tendencje protekcjonistyczne najsilniej widać właśnie w elitach rządzących krajami europejskimi (sztandarowym przykładem jest Francja), trudno przypuszczać, by polscy przedsiębiorcy nie odczuli w tym roku recesyjnego tąpnięcia ? według prognozy KE, średnio o 4 proc. ? w całej Unii.
Coraz większy deficyt
A skoro jesteśmy przy handlu zagranicznym, to warto wgłębić się w szczegóły, którymi bezkrytyczni zwolennicy Unii nie lubią epatować, ale nie są też w stanie ich ukryć. Chodzi o proporcje między eksportem a importem. Obie te sfery w ostatnim pięcioleciu znacznie wzrosły, ale dysproporcje między nimi coraz bardziej się pogłębiają: o ile w 2004 r. wartość naszego eksportu wynosiła ok. 60 mld euro, to w 2008 r. już prawie 115 mld euro, natomiast wartość importu zwiększyła się w tym czasie z ponad 71 mld euro do ponad 139 mld euro. Rośnie więc handel, ale wraz z nim rośnie deficyt wymiany towarowej, sięgając w ubiegłym roku rekordowej kwoty 25 mld euro. A przecież jeszcze rok po wejściu do UE wynosił on niespełna 10 mld euro!
Autorzy raportu UKIE tłumaczą, że wzrost tempa importu w stosunku do eksportu nastąpił ?dzięki umacniającemu się złotemu oraz poprawie sytuacji materialnej Polaków?. Nie dodają jednak, że kupowanie za granicą większej ilości towarów niż ich sprzedawanie przyczynia się do poprawy sytuacji nie Polaków, lecz Niemców, Francuzów czy Włochów, z którymi mamy największe obroty.
Ile dopłacamy do Unii?
Rosnący deficyt wymiany towarowej powinien być też brany pod uwagę przy sporządzaniu bilansu bezpośrednich strat i zysków, jakie wynikają z naszej przynależności do Unii. Powinien, ale nie jest, bo znacznie przyjemniej wygląda statystyka, jaką zaprezentowano w dokumencie UKIE: ?Ważnym czynnikiem wzrostu gospodarczego Polski w latach 2004-2009, a także jego perspektyw na przyszłość, były transfery z budżetu UE. W okresie od 1 maja 2004 r. do 31 grudnia 2008 r. transfery wyniosły 26,5 mld euro. Jednocześnie Polska wpłaciła do budżetu UE 12,5 mld euro. Dodatnie saldo przepływów finansowych z UE po pięciu latach członkostwa ukształtowało się więc na poziomie 14 mld euro?.
I właśnie ta informacja jest najczęściej powtarzanym argumentem, który ma zamknąć usta wszelkim ?malkontentom? i ?niedowiarkom?. Warto jednak podejść do niej chłodno i chociażby porównać kwotę 14 mld euro, jaką zyskaliśmy w ciągu pięciu lat ? a więc średnio 2,8 mld rocznie ? ze wspomnianym deficytem w handlu zagranicznym, który w 2008 r. wyniósł 25 mld euro (a w całym okresie 2004-2008 kilkakrotnie więcej), z czego większość przypada na kraje UE. Oznacza to, że tylko w ubiegłym roku ?zainwestowaliśmy? w naszych europejskich partnerów znacznie więcej niż otrzymaliśmy pomocy z unijnego budżetu od początku naszego członkostwa!
Przeciw takiemu rachowaniu z pewnością zaoponuje wielu ?znawców? ekonomii, twierdząc, że zyski zagranicznych firm z eksportu do Polski to zupełnie co innego niż wpłaty i wypłaty z budżetu UE. To prawda, tyle że na ów budżet składają się pieniądze pochodzące z budżetów krajowych, te zaś czerpią środki z podatków (głównie VAT) płaconych przez przedsiębiorstwa. Tak więc im większe zyski tych przedsiębiorstw, tym więcej pieniędzy w budżecie Unii. Oznacza to, że owe ?dobrodziejstwa?, jakie otrzymujemy z Brukseli, pośrednio fundujemy sobie sami, kupując niemieckie czy francuskie
towary.
towary.
Jak wykorzystujemy fundusze
Rządowi propagandziści z UKIE epatują też dalszymi liczbami, pisząc, iż ?dzięki członkostwu w UE Polska otrzymała możliwość korzystania ze środków polityki spójności (fundusze strukturalne i Fundusz Spójności). W okresie 2004-2006 było to około 12 mld euro, natomiast w latach 2007-2013 dla Polski przypadnie ok. 68 mld euro?. Bardzo pięknie to wygląda, ale trzeba jeszcze zadać pytanie, w jakim stopniu te pieniądze naprawdę do nas wpłyną. Wydaje się, że obiektywną odpowiedź daje raport przygotowany w marcu br. przez Business Centre Club, a więc organizację raczej przychylną obecnemu rządowi. Wynika z niego, że o ile środki z tzw. starej perspektywy finansowej (za lata 2004-2006) mają szansę być wykorzystane niemal w 100 proc., to stopień wykorzystania pieniędzy z tzw. nowej perspektywy (2007-2013) jest obecnie przerażająco niski: podpisane umowy stanowiły na koniec 2008 r. tylko 3,24 proc. dostępnych środków, a refundacje wydatków beneficjentów wyniosły zaledwie ok. 0,3 proc.!
Oczywiście, to dopiero dane za drugi rok obowiązywania nowej perspektywy, rząd może więc uspokajać, że mamy jeszcze dużo czasu, by wykorzystać unijne pieniądze. Ale wcale nie jest pewne, czy w następnych latach tempo inwestycji, zwłaszcza infrastrukturalnych (takich jak autostrady), wyraźnie wzrośnie. Mamy przecież kryzys z perspektywą niemałej recesji, zaś obecna ekipa rządowa ? w przeciwieństwie do większości rządów na Zachodzie ? wyraźnie stawia na cięcia w budżecie, a nie na pobudzanie gospodarki przez państwowe inwestycje. Żeby zaś wykorzystać fundusze unijne, niezbędne jest współfinansowanie danych projektów przez rząd lub samorządy. Wydaje się zatem mało realne wykorzystanie całości środków, jakie przeznaczono dla nas na lata 2007-2013, choć wina za ten stan rzeczy leży wyłącznie po stronie naszej administracji.
Optymizm prof. Orłowskiego
Tymczasem ostatni rozdział raportu UKIE stanowi tekst prof. Witolda Orłowskiego zatytułowany ?Czy poza Unią łatwiej byłoby znieść kryzys??. Jego autor, czołowy ?medialny? ekonomista i były doradca prezydenta Kwaśniewskiego, przekonuje, iż ?członkostwo w Unii zapewniło Polsce ważny amortyzator, w pewnym stopniu chroniący nas przed wstrząsami w światowej gospodarce. Rolę tę pełnią unijne fundusze rozwojowe ? gigantyczna kwota 70 mld euro, które zarezerwowano dla naszego kraju w unijnym budżecie na lata 2007?2013 celem inwestycji w polską infrastrukturę i w rozwój kapitału ludzkiego. W najbardziej optymistycznych prognozach na 2009 r. oczekuje się, że tempo wzrostu polskiego PKB sięgnie 1-2 proc. Z drugiej strony można szacować, że zwiększające się w stosunku do poprzedniego roku transfery unijne i finansowane z ich pomocą inwestycje infrastrukturalne dają co najmniej 1-1,5 punktu procentowego wzrostu PKB. Do rangi symbolu można więc podnieść fakt, że ? według obecnych szacunków ? to właśnie fundusze unijne mogą spowodować, że w naszym kraju utrzyma się dodatnie tempo wzrostu?.
Ten cytat można uznać za kwintesencję rządowej propagandy z okazji 5-lecia wejścia do Unii. Z fałszywych przesłanek (o wykorzystaniu środków unijnych) wyciąga się jeszcze bardziej fałszywe wnioski (o tegorocznym wzroście gospodarczym), które następnie głoszone są niczym prawdy objawione. Ale rzeczywistość już wkrótce zweryfikuje te ?mądrości? prof. Orłowskiego i urzędników UKIE. Chociaż będzie to weryfikacja niezwykle bolesna dla całego naszego społeczeństwa.
Paweł Siergiejczyk
Janusz Szewczak, analityk gospodarczy, dla „Naszej Polski”:
– Uważam, że Polska będzie jednym z najciężej dotkniętych recesją krajów Europy, i to nie tylko w roku 2009, ale i 2010. Stoimy przed absolutnym bankructwem tegorocznego budżetu i po czerwcu z pewnością dojdzie do nowelizacji ustawy budżetowej. Problem polega na tym, że nowelizacja będzie dotyczyć deficytu w wysokości 50-60 mld zł, a nie 18 mld, jak zakłada Ministerstwo Finansów. Pytanie, skąd wziąć te pieniądze? Na pewno państwo będzie musiało jeszcze bardziej się zadłużyć, mimo że nasz dług publiczny już teraz jest gigantyczny ? w mojej ocenie sięga dziś ok. 650 mld zł, a dług zagraniczny zbliża się do 200 mld euro. W porównaniu z tym zadłużenie ?gierkowskie? to były drobne kwoty.
Wraz z postępującą recesją w krajach zachodnich będą wracać do kraju ci, którzy w ostatnich latach wyjechali tam do pracy. A tu miejsc pracy dla nich też nie ma i tylko zwiększą pulę bezrobotnych. Jeszcze większym problemem będzie brak pracy dla nowych roczników, które kończą szkoły średnie i wyższe. Już po wakacjach przybędzie 500-600 tys. młodych ludzi szukających zatrudnienia. Poziom bezrobocia będzie zatem wzrastał i może dojść do poziomu, jaki występuje dziś w Hiszpanii ? 18 proc.
Unia Europejska ma coraz większe problemy gospodarcze i przestaje dochowywać własnych wymogów makroekonomicznych: wielkości deficytu, zadłużenia, inflacji. Dziś co najmniej połowa krajów UE nie spełniłaby wymogów posiadania euro, a jednak je posiada. Dlatego nasze szanse przyjęcia wspólnej waluty w bliskiej perspektywie są zerowe. Ci, którzy jeszcze niedawno mówili o wejściu Polski do systemu ERM 2 w połowie tego roku i przyjęciu euro w 2012 r., po prostu głosili nieodpowiedzialne mrzonki. To tylko napędziło zysków spekulantom walutowym.
Twierdzenia ministra finansów i innych przedstawicieli rządu, że kryzys ominie Polskę, bo jesteśmy oazą stabilności, mamy najsilniejszy system bankowy w Europie itd., nie zdołały oczywiście zaczarować rzeczywistości. Tymczasem od dawna było wiadomo, że w krajach UE, zwłaszcza w Niemczech, które są głównym odbiorcą naszego eksportu, nastąpi recesja i wzrost bezrobocia, co musi negatywnie odbić się na naszej gospodarce.
W polskich finansach publicznych już nic się nie trzyma kupy, a Unia stawia nam wymagania. I jeśli się ją oszukuje, jak to zrobiono z raportem o konwergencji, który minister finansów w styczniu br. przesłał do Komisji Europejskiej, a w którym zapowiadano, że nasz deficyt sektora finansów publicznych będzie na poziomie 2,7 proc, podczas gdy wyszło 3,9 proc., to trzeba się liczyć z konsekwencjami. Zresztą moim zdaniem ten deficyt jeszcze się pogłębi i na koniec roku może być na poziomie nawet 8 proc. Również deficyt budżetowy skoczy do poziomu 4, może 5 czy nawet 6 proc. Tymczasem dopuszczalny przez UE poziom to 3 proc. i po jego przekroczeniu Unia może rozpocząć wobec takiego kraju procedurę nadmiernego deficytu, co byłoby dla nas bardzo niekorzystne, a nawet mogłoby zagrozić wstrzymaniem wypłaty funduszy unijnych.
Sytuacja jest dramatyczna. Przed nami stoi kryzys, jakiego Polacy nie doświadczyli od 20 lat. Na razie minister Rostowski zaklina rzeczywistość, twierdząc, że recesja nas ominie. A już nawet Komisja Europejska prognozuje dla Polski spadek PKB o 1,4 proc. Ale to i tak bardzo zaniżone przewidywania ? według mnie, za niezwykle optymistyczną prognozę należy uznać minus 2 proc. Najgorsze jest to, że w takiej sytuacji Polska zamiast kompetentnego ministra finansów ma ministra propagandy, i to propagandy coraz bardziej „księżycowej”.
Nasza Polska, 13.05.2009