Jak to się dzieje, że młodzi, zdolni, wykształceni Polacy nie mają szans na zawodową i osobistą karierę w Polsce, a wielu z nich bez problemu znajduje to czego nie mieli w kraju, poza jego granicami? Pytanie to przewija się nieustannie przez łamy krajowej prasy. I to zarówno tej o prawicowych jak i o lewicowych sympatiach.
Dopóki chodzi o karierę typu zmywak w Londynie zamiast doktoratu na Uniwersytecie Warszawskim, można to jeszcze tłumaczyć przyziemną krótkowzrocznością. Kiedy jednak okazuje się, że i w nauce, i w finansach, i w inżynierii Polacy, choć nie bez trudności, potrafią piąć się do góry poza Polską, podczas gdy tu nie mieszczą się nawet w dość archaicznej i kadrowo zapyziałej administracji publiczno-samorządowej ? pytanie czemu się tak dzieje, nabiera zupełnie innego wymiaru.
Nie demonizując, ale też nie bagatelizując powszechnie dostrzeganego zjawiska, nasze kariery poza Polską można scharakteryzować w sposób następujący. Jeśli Polakom udaje się poza granicami wskakiwać na wyższe szczeble społecznej drabiny, to mają nie tylko szczęście, ale też ich walory osobiste biją na głowę to, co do zaoferowania ma ludność tubylcza. I wcale mnie to nie dziwi. Przeciętna inteligencja w Polsce, jak i wymagająca twórczej wyobraźni zdolność przezwyciężania trudności są imponujące. Polacy są jednym z najzdolniejszych narodów Europy i nie tylko Eropy. Nie ma więc powodu do zdziwienia.
Szczególnie, że większość równie zdolnych naszych rodaków, wciąż musi swych życiowych szans szukać na widłakach, przy wymagających stałej opieki staruszkach, czy przysłowiowej patelni. Inni, którzy trafiają na bardziej wymagające, choć wciąż wykonawcze stanowiska, obok pracy muszą też zmagać się z wzrastającą niechęcią wobec obcych. Bo jak wielkich karier i życiowych sukcesów na tym wygnaniu nie osiągną, wszyscy na zawsze już pozostaną na cudzej ziemi obcymi. Taka to już istota stosunków społecznych w krajach z liczną emigracją.
Pytanie powinno więc brzmieć inaczej: dlaczego w swojej ojczyźnie są oni bardziej obcy niż na wygnaniu? Przykładem jest tu środowiskowy odszczepieniec, jakim jest politolog Marek Migalski, którego za nieprawidłowe poglądy środowisko akademickie (to ponoć światłe, nowoczesne i kompleksów pozbawione) postanowiło ukarać wewnętrznym wygnaniem. A przecież Migalski to osoba o ugruntowanej już pozycji społecznej, mogąca środowiskowe koterie ignorować. Co mają jednak powiedzieć ci, którym prawnicze, uniwersyteckie lub lokalne koterie podcinają skrzydła na samy starcie?
W Polsce nie tylko szczyty, ale nawet pospolite szczeble społecznej drabiny są ściśle reglamentowane przez mniejsze lub większe, ale zawsze szalenie hermetyczne… układy. Tak właśnie! Owe osławione, jakoby nie istniejące a w istocie paraliżujące normalne dla zdrowych społeczeństw procesy społeczno-ekonomiczne układy.
To przeklęte przez kastę wykształciuchów słowo jest kluczem do rozważań, których autorom po trafnej diagnozie, zawsze brakuje logicznego podsumowania. Jak długo nie zechcą nazwać tego w czym częstokroć sami uczestniczą tworząc hermetyczne koła wzajemnej adoracji, póty nie znajdą logicznego wytłumaczenia tragicznego fenomenu jakim jest zjawisko nieustannego od 300 lat wypychania (tudzież obcymi i zdradzieckimi rękoma wyrzynania) z Polski tego co cenne, by w spokoju pozostawić duszący ów naród szlam.
Sławomir Zalewski