Jeszcze kilka miesięcy temu tematem numer jeden w polskiej polityce była wspólna lista samozwańczej „demokratycznej opozycji”, która przez niektórych nazywana jest „opozycją totalną”. Jakkolwiek by jej nie nazwać – nie będzie to opozycja zjednoczona podczas tegorocznych wyborów parlamentarnych. Wspólnej listy nie będzie, ale liderzy antypisowskich ugrupowań nie powinni z tego powodu rozpaczać.
Wbrew pozorom fiasko negocjacji na temat wspólnej listy jest na rękę opozycji. Zjednoczona Prawica miałaby znacznie większe szanse na trzecią kadencję, gdyby KO, PSL, Lewica i Polska 2050 dogadały się w sprawie wspólnego startu w wyborach.
Kłopoty na opozycji
Spada poparcie dla Donalda Tuska. Były premier, który miał wrócić z Brukseli na białym koniu i wyzwolić umęczony naród spod pisowskiego reżimu, nie ma już tak dobrych notowań – nawet w mediach sprzyjających jego własnej partii. Według ostatniego sondażu przeprowadzonego przez United Surveys dla Wirtualnej Polski, aż 35 proc. respondentów, dla których głównym źródłem informacji jest TVN24, twierdzi, że jeśli Tusk znów zostanie premierem, to Polakom będzie się żyło gorzej. Biorąc pod uwagę wszystkich ankietowanych, wyniki prezentowały się następująco:
Jak widać niemal połowa Polaków uważa, że objęcie fotela premiera RP przez Donalda Tuska będzie miało negatywny wpływ na życie Polaków. Spadek poparcia dla byłego przewodniczącego Rady Europejskiej powoduje, że silniej czują się pozostałe partie opozycyjne. Na tyle silnie, by zdecydować się na samodzielny start, bez słabnącej Platformy Obywatelskiej.
Największy sukces opozycji
Z jakiegoś powodu przyjęło się, że wspólne listy wielu ugrupowań sprawiają, że dostają one więcej głosów, niż dostałyby w sumie, gdyby startowały osobno. Tak, jakby wyborca myślał sobie: „Nie zagłosuję na partię A, ani na partię B, ponieważ obie mi się nie podobają, ale jeśli wystartują razem, to wtedy będą mi się podobać i oddam na nie swój głos”. Nonsens. Totalna opozycja nie otrzymałaby więcej głosów startując razem, niż otrzyma startując osobno. A to już wystarczający powód, by nie tworzyć wspólnej listy.
Ponadto liczba wyborców może spaść przy wspólnym starcie w wyborach. Są bowiem wyborcy, którzy nie popierają rządu, ale za nic w świecie nie zagłosują na PO-PSL, ponieważ ten duet miał już swoją szansę i jej nie wykorzystał. Tacy wyborcy mogą zagłosować na Lewicę lub Hołownię, czyli dołożyć cegiełkę do wyniku opozycji. W przypadku wspólnego startu, tacy wyborcy darowaliby sobie oddanie głosu na listę, na której są nazwiska polityków poprzedniego rządu. Analogicznie rzecz się z opozycyjnymi wyborcami, którzy nie popierają Lewicy za jej radykalizm. W przypadku wspólnej listy odstraszyłyby ich nazwiska Żukowskiej, czy Zandberga.
Oczywiście liczba oddanych głosów nie przekłada się na mandaty i wspólna lista – nawet z nieco gorszym wynikiem wyborczym – mogłaby dostać więcej miejsc w parlamencie, jednak spadek liczby głosów w przypadku wspólnego startu byłby tak duży, że nie zrekompensowałaby go nawet ordynacja wyborcza.
W obliczu problemów, z którymi w ostatnich miesiącach boryka się opozycja, można powiedzieć, że fiasko rozmów o wspólnej liście to pierwszy sukces opozycji od siedmiu lat.
Czytaj też:
Źródło: Gazeta Polska